11.01. wstajemy rano i idziemy obejrzec tradycyjne karmienie mnichow. Wyglada to w ten sposob, ze ludzie siadaja wzdluz ulicy na matach, maja przygotowany ryz, banany i inne rzeczy. Monkowie w pomaranczowych szatach wychodza ze swiatyni i idąulicami Luang Prabang. Potem idziemy na ostatnie sniadanie przed wyjazdem do Vang Vieng. Jedziemy mini busem. Droga jest wzgłuż zboczy gor, jedziemy serpentynami.Od polowy drogi nie ma już asfaltu. Do Vang Vieng docieramy po poludniu. Miasteczko jest otoczone pionowymi skalami, a przez srodek plynie rzeka. Sceneria na pewno ladnijsza niz wokol Luang Prabang, natomiastsamo miasteczko nie ma nic ciekawego do poogladania- kajpki i biura turystyczne. Wokol przy zboczach gor jest za to nizliczona liczba jaskin, Miasto tez slynie z tzw. tubingu- czyli splywu na dentce, ktoremu towarzyszy picie w przybrzeznych knajpkach. W zwiazku z tym wiecorem w miescie widzi sie masę nawalonych turystow- w wiekszosci w samych strojach kapielowych co nie bardzo nam sie podoba. Spimy w pieknym drewnianym domku przy rzece z widokiem na klify, utargowalam cene 10 dolarow, gdzie normalnie byla ok.16. Nastepnego dnia 12.01 wstajemy rano( przed byngalowem są góry całe otoczone chmurami- wyglada to jak w obrzach z Wladcy Pierscieni) i podązamy z znakami do najbliższj jaskini. Dochodzimy na miejsc okazuje sie ze mozna tez wejsc na szczyt gory na tzw view Point, skad widac panorame miasta.Decydujemy sie wejsc. Droga wprawia mnie w oslupienie Doslownie mozna ja porownac to wspnaczki bez zabezpieczen. Drewniane niepewne drabinki i głazy. Dochodzimy do celu, na czubku gory jest wbita flaga. Na szczycie jest miejsce na 1 osobę i pioowe spady dookola. Widok jst cudowny, ja jednak czuje sie niepewnie. W Europie ogrodzili by to murem i zakazali zbliżania sie- podobnie zreszta jak szczyt wodospadu w Luang Prabang- opisywany wczesniej. Idziemy do kolejnej jaskini- po drodze do niej mijamy pola ryzowe, a droge zachdza nam stada krow z cielakami- totalny folklor. Sama jaskinia jest wielka i naturalna, nieoswietlona, używamu zakupionej na allegro czołówki. Po powocie do miasta wynajmujemy skuterek,ktorym objedzamy okolice,odwiedzam jeszcze jaskinie, wodospady, naturalne baseny- tzw blue lagoon. Jedziemy tez obejrzez imprezowne gdzie zaczyna si tubig- Onyx na świerzym powietrzu to malo powiedziane:) Są tez roznego rodzaju atrakcje wodne łacznie ze skokammi z lin do wody z wys ok 10 metrow. Wieczorem rozgladamy sie za biletami do Hue- w Wietnamie. Biura ofeuja na szyldach te bilety, ale gdy juz sie decydujemy, okazuje sie ze z powodu zblizajacego si chinskiego roku, nie moga nam zlalatic biletu. Proponuja przejechanie do Vientianne- stolicy i stamtad alatwienia na wlasna reke. Nie mamy wyjscia, kupujemy bilet na mini bus do Vientiane i idziemy spac. Spedzamy ostatnia noc w Laoie wiec male podsumowanie- Laos jest przepiekny, dziki, malo skomercializowany. Spanie i jedzenie jest doskonalej jakosci bardzo tanie, autobusy drogie. Loas to kraina wodospadow, gor rzek i jaskin bez sczegolnych zabytkow ktore "trzeba" zwiedzic. Jest czysty, spokojny, porosniety dzunglą. Pewnie kedys tak wygladala polnoc Tajlandii,przed naplywem masy turystow. Co jednak mnie urzeka to tutejsi ludzie. Są mili, nie probowano nas nigdy oszukac, a czesto wrecz dostawalismy cos taniej niż bylo napisane, do obiadu po zaplaceniu dawali darmowe owoce itp., zawsze uśmiechnięci, choc laos to jeden z najbiedniejszych krajow na swiecie.